Byłam wczoraj na basenie. Wrocław w okresie letnim niestety nie może poszczycić się szeroką ofertą kąpieliskową. Jezior w regionie właściwie brak, a dla mnie, dziewoi z nakrapianego jeziorami lubuskiego, jest to ból niesłychany. No ale cóż, mamy lato, toteż popływać trzeba.
Wybrałam się po pracy do Hali Orbita, pełna wiary, że basen w poniedziałek o porze, kiedy połowa ludzkości siedzi w pracy, a reszta je obiad, będzie pusty i cichy niczym oaza w centrum miasta. Wyobrażałam sobie, że w najgłębszym basenie ujrzę kulturalnych sportowców i wykształconych miłośników aktywnego wypoczynku, pływających bezszelestnie w kojącym falowaniu chlorowanej wody.

Jakże się pomyliłam! W sekundzie po kupnie biletu moim oczom i uszom ukazały się rzesze rozwrzeszczanych dzieci i roześmianych matek, które sprawiały wrażenie, jakby w okresie letnim basen ten był ich drugim domem. Z głową uniesioną, dumnie wypatrując głębokiego basenu dla ludzi dorosłych, pewnie kroczyłam przez jarmarczny tłum, chaotycznie biegający we wszystkie strony, ku memu obrzydzeniu rozpryskując wodę ze swych ciał na moją suchą jeszcze sukienkę.
Zbliżywszy się do basenu o odstraszającej – zdawałoby się – głębokości trzech metrów i sześćdziesięciu centymetrów, mina rzedła mi stopniowo, gdy zdałam sobie sprawę, że każdy kraniec tegoż zbiornika ogrodzony jest murem otłuszczonych chłopaczków, którzy tłumnie wskakują do wody. I dlaczegóż byłam zaskoczona? Przeto basen o tak straszliwej głębokości to wymarzony cel żądnej wrażeń rozlazłej hołoty, która bezkarnie i egoistycznie rzuca się do wody w różnych figurach i pozycjach ciała, by nieustanna była uciecha pustego umysłu.

Rozłożyłam ręcznik na małym skrawku żółtej trawy blisko basenu, co by ułatwić sobie wnikliwe obserwacje tego nader zadziwiającego zjawiska. Przed moimi oczami spacerowały makolągwy, dumnie epatujące solarną opalenizną w kolorze przypalonego kurczaka z rożna, lecz o ciałach miękkich i mdłych, gdyż sportu regularnego mięśnie tychże dziewcząt nie miały szczęścia uświadczyć. Obok biegały niedorostki z równie obłymi kształtami ciała lub nieliczne mięśniaki biorące odżywki białkowe za podstawę diety.
Skoki, piski, krzyki, swawole. Poniedziałkowe spokojne popołudnie. O ja naiwna! W wakacje dzień tygodnia nie ma znaczenia dla młodzieży, która łapczywie wykorzystuje każdy promień słońca, co by pierwszego września pochwalić się brązem swojej skóry. Grubasy i spaślaki z tępym rozbawieniem rzucają się w płaską taflę wody, rozpryskując wnętrze basenu na liczne ofiary, które na swoje nieszczęście znalazły się w pobliżu tych tłustych skoczków.
Nabrałam tlenu w płuca i wstałam, gotowa zmierzyć się z wrzaskliwym, mokrym tłumem. Znalazłszy wąski skrawek krawędzi basenu, usiadłam z nogami w wodzie i z bliska obserwowałam hulankę tej hałastry, która w trybie rozrywkowym zdawała się mieć wyłączoną świadomość tego, że nie oni jedyni chcą ochłodzić się w upalny dzień. Zanurzyłam ciało w wodzie i gdy wykonałam pierwszy intuicyjny ruch pływającej żaby, dostałam po twarzy rozbryzganym biczem wodnym w prezencie od kolejnego spaślaka ślepo skaczącego do basenu. Mokrym palcem próbowałam umiejętnie przetrzeć dolną powiekę w sposób, który nie zrujnowałby makijażu, gdyż, jak już mówiłam, na basenowy relaks wybrałam się zaraz po pracy.
Wypłynęłam na środek zbiornika i ku mojej uciesze, uciekłam tym samym od gawiedzi skoczków. Uwierzyłam rychło, że kulturalne pływanie tam i z powrotem stanie się przyjemnością możliwą do zrealizowania. I cóż z tego, że przebijałam się przez kawałki liści i patyków niechybnie pozostawionych w wodzie przez gwałtowny motłoch, który nie będzie marnował cennego czasu na opłukanie się pod prysznicem. I co z tego, że raz po raz wyciągałam spomiędzy palców czyjeś długie włosy, bo nagłe zderzenie z taflą wody nie mogło przecież pozostawić wszystkich włosów na głowie nienaruszonych. Płynęłam! I nie posiadałam się z radości.
Nie było mi jednak dane docierać do krawędzi basenu, jak przystało na rasowego pływaka, gdyż czyhało tam niebezpieczeństwo złamania mego kręgosłupa przez kolejnego skoczka otumanionego bezmyślną rozrywką. Zawróciłam więc w stronę słońca i płynęłam dalej, jednak po chwili moja wątpliwa medytacja została brutalnie sprzeniewierzona przez gardłowe odliczanie. Spojrzawszy w kierunku krzyku, z niemałą obawą zdałam sobie sprawę, że mur co najmniej dwudziestu kilku mięśniaków i obłych ciał ma zamiar wskoczyć hurtowo do wody. Podejrzewam, że gdybym nie znajdowała się piętnaście metrów od nich, ale dryfowała w miejscu przeznaczenia ich dzikiego skoku, nie zważaliby na to i tak czy owak urzeczywistniliby ten głupkowaty pomysł.
Basen ogarnęło poruszenie. Każdy chciał zobaczyć, jak dwudziestu chłopa, niczym armia dzierżąca kilofy i łomy i biegnąca w stronę wroga, wpada do basenu z krzykiem prymitywnej wesołości pochodzącym z gardeł wstydliwie przechodzących mutację. Podrostkom zabawa przypadła do gustu. Raz po raz tłumnie rzucali się do wody, ignorując tablicę z zakazem. Rozleniwieni ratownicy w czerwonych tiszertach z ociąganiem podnieśli się z krzeseł i ślamazarnie wydobyli dźwięk z gwizdka, ospale w niego dmuchając.
Zatrzymałam się wtedy na środku basenu, ciekawa, jak też ta dwójka ratowników zdoła wykorzystać swój autorytet wobec rozradowanej tłuszczy. Ruszyli. Krok po kroku opieszale zbliżyli się do muru opalonych ciał, mającego zamiar skoczyć po raz kilkunasty. Dumnie wypinali pierś, okazując swoją wyższość nad użytkownikami basenu. Dziewczyna skromnie kroczyła kilka metrów za jej partnerem, który świecił chłopięcymi mięśniami na brązowej klacie. Zbliżył się on do rzekomego lidera grupy i już prawie osiągnął szczyty swej władzy, nieomal besztając grubasa, już prawie prowokator uchylił się w spotkaniu z czerwonym człowieczkiem domniemano umiejącym ratować ludzi – lecz znowuż złudne me nadzieje! Ratownik rozluźnił ramiona, zbliżył się do lidera i uścisnął jego rękę, jakby gratulując mu pierwszorzędnej rozrywki w ten leniwy dzień.
Następnie stanął wzdłuż muru i oparłszy się o ścianę, hipotetycznie kontrolował skaczącą gawiedź, nieskutecznie ukrywając uciechę głęboko przez niego odczuwaną. Upewniwszy się, że tłum skaczący naraz z impetem w to samo miejsce w basenie nie stanowi żadnego zagrożenia dla siebie i innych, zawrócił ze swoją nieśmiałą partnerką na krzesła pod wielkim parasolem i odpalił paczkę czipsów, co by rozrywki stało się zadość.
A ja wyplątawszy kolejnego przydługiego włosa z moich palców, dotarłam do srebrnej drabinki i wydostałam się bez szwanku z tej zielonej wody, następnie opłukałam się z ulgą pod zimnym prysznicem i usiadłam na ręczniku wiernie tam na mnie czekającym. Pozwalając aż słońce wysuszy mnie po tak zwanym pływaniu, czytałam z lekkim napięciem eseje Żeleńskiego, lecz nie z powodu lektury, a z obawy, że za chwilę ponownie dostanę w twarz, tym razem piłką siatkową. Gdy znikły wszystkie basenowe krople z mojego ciała, a strój kąpielowy był jedynie lekko wilgotny, spakowałam manatki, wsunęłam się w sukienkę i opuściłam basen z niesmakiem i silnie odczuwaną ulgą, że w miejscu, skąd pochodzę, jest ciche i pachnące jezioro ukryte w środku lasu.
Ile pogardy, ile jadu... Jesteś obrzydliwą osobą. Idź i nie pisz więcej.
ReplyDelete